Recenzja filmu

Lautrec (1998)
Roger Planchon
Régis Royer
Elsa Zylberstein

Delirium obrazów

Na nieszczęście dla Planchona - Henryk Toulouse-Lautrec był artystą. Gdy Henryk Toulouse-Lautrec przyszedł na świat, jego ojciec-hrabia padł na kolana przed swym pałacem i publicznie dziękował
Na nieszczęście dla Planchona - Henryk Toulouse-Lautrec był artystą. Gdy Henryk Toulouse-Lautrec przyszedł na świat, jego ojciec-hrabia padł na kolana przed swym pałacem i publicznie dziękował Bogu za narodziny syna-dziedzica". Tak mogłoby brzmieć pierwsze zdanie scenariusza do filmu "Lautrec". Od takiej sceny zaczyna się film. Oczywiście na ekranie dzieje się więcej. Najpierw przed pałacem widzimy szpaler służących z parasolami (pada deszcz); potem - w pałacu - tłumy pokojówek biegających po schodach. Gdy dziecko się rodzi, hrabia każe trębaczom grać tryumfalny hejnał. Roger Planchon robi swój film tak, jak to opisał kiedyś w wywiadzie dla "Cahiers du CinŽma" (nr 3/1962). "Dobra reżyseria (...) to - moim zdaniem - delirium, delirium obrazów. To znaczy, że bierze się słowa napisane na papierze, ze sztuki czy ze scenariusza, i wywołuje się tyle obrazów wokół tych słów, że w końcu one znikają. Reżyseria to likwidacja literatury, po to by dotrzeć do teatru czy do filmu (...). Reżyseria jest strumieniem obrazów mniej lub bardziej kontrolowanych, raczej jednak mniej niż bardziej". Co to znaczy "likwidacja literatury"? Mogłoby znaczyć tyle: literatura to słowny opis sytuacji i wydarzeń, taki opis nigdy nie jest pełny, osoba opisująca dokonuje wyboru, a więc subiektywnej interpretacji. Reżyser powinien się od tego wyboru uwolnić, przywrócić ukazywanemu światu złożoności i wieloznaczności, po to by w tym wieloznacznym świecie szukać na własną rękę podtekstów i znaczeń. Tak właśnie mogłoby być w filmie "Lautrec" - gdyby nie jeden szczegół: Planchon zawsze deklarował się jako zwolennik Brechta. A Brecht nigdy nie był obiektywny, nie szukał wieloznaczności. Pokazywał świat uproszczony, aż nazbyt wyrazisty, ilustrujący prawa marksistowskiego materializmu. Likwidacja literatury miałaby w takim razie sens inny, byłaby kamuflażem ukrywającym uproszczenia. Prawda o świecie mogłaby być toporna, ale żywiołowa inscenizacja ("strumień obrazów") nadawałaby temu światu pozory wieloznaczności. Wróćmy na chwilę do sceny wstępnej: mamy tu kilka odrębnych epizodów, ale jest w nich coś jednostajnie kabotyńskiego, błazeńskiego. Potwierdzenie przychodzi w scenie następnej: pijany szczęściem ojciec okazuje się krzywdzicielem syna, przyczynił się do jego kalectwa. Niektóre strumienie obrazów są jak wodospad, mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Henryk Toulouse-Lautrec zostaje przyjęty do akademii, koledzy wsadzają go do cebrzyka i polewają farbami. Wizyta w kabarecie Moulin-Rouge: tancerki zaczynają kankana, Henryk szuka swej kochanki Zuzanny Valadon, ona chce się ukryć, kamera to wszystko filmuje. Bogactwo barw i kształtów fin-de-siřcleŐu, które jednak wcale nie ujawniają bogactwa znaczeń. Raczej ilustrują, ciągle od nowa, tę samą prawdę. Henryk jest synem arystokraty, arystokracja jest klasą społeczną występną (deprawuje lud!), ułomną, jałową. Kalectwo Henryka wyraża schorzenia całej kasty. Henryk zdaje sobie z tego sprawę, jest więc jednocześnie buntownikiem. Aktem buntu jest jego sposób malowania, alkoholizm, wizyty w domach publicznych. Jako dziedzic wielkiej tradycji Henryk ma oczywiście talent, ale jest to talent schyłkowy, więc jego rozwojowi towarzyszy proces autodestrukcji, arystokracja pożera samą siebie. Za to lud przeżywa swój okres wstępujący, więc obok Henryka pojawia się talent z ludu, czyli Zuzanna Valadon. Ona awansuje społecznie i kulturowo, on kończy w rynsztoku. Tak więc wszystko tutaj - poczynając od tańców w Moulin-Rouge, na kłótniach między Henrykiem a Zuzanną kończąc - stanowi ilustrację najprostszych tez ekonomii politycznej. Postęp społeczny jest procesem nieubłaganym, jednostka nie ma szans, by mu się przeciwstawić. Sztuki Brechta głosiły dokładnie to samo. Ale Brecht był przezorny, jego bohaterowie nigdy nie byli artystami. Matka Courage, Mackie Majcher, Arturo Ui - oni wszyscy pojawiali się na scenie, niby marionetki, coś tam udowadniali, po czym znikali i nikt się nimi nie przejmował. Na nieszczęście dla Planchona - Henryk Toulouse-Lautrec był artystą. Planchon pokazuje go jako szczebiotliwego karzełka, ale ten karzełek namalował obrazy, które istnieją naprawdę, można je obejrzeć w muzeach lub w książkach. Skąd Henryk czerpał to coś, co nadało jego obrazom siłę? Na czym polega ich tajemnica? Planchon jest wobec tych pytań zupełnie bezradny. Zresztą, postawmy kropkę nad "i". W filmie pojawia się gość z Flamandii, Vincent van Gogh. Henryk się z nim przyjaźni. W jakiś czas później płacze, van Gogh popełnił samobójstwo. Płacze może dlatego, że byli przyjaciółmi. Ale może także z innego powodu: malarstwo van Gogha było jedyne i niepowtarzalne, nikt przed nim tak nie malował i nikt już nigdy nie będzie - i Henryk o tym wie. Czy obrazy van Gogha coś potwierdzają? Czemuś przeczą? Czy są zgodne z duchem dziejów? Pytania absurdalne. Po prostu są - i kwita. Prosty fakt, ale Planchon nie potrafi przyjąć go do wiadomości. "Lautrec" zaczyna się narodzinami Henryka, kończy się jego pogrzebem. Strumień obrazów na początku, strumień na końcu. Oglądamy kondukt żałobny arystokratycznej rodziny, w ten kondukt wplatają się postacie alegoryczne: bachantki, fauny, tanecznice. Żałobnicy są przygnębieni, fauny i bachantki rozbawione. Wygląda na to, że ktoś przegrał, ktoś wygrał. Kto? Trzeba zapytać Planchona, on z pewnością wie.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones